Szukanie akceptacji
Chcę żyć wiecznie na ziemi, z Mamusią i Tatusiem. Więc nie mogę się zaprzeć wiary. Bo się Jezus też mnie zaprze. Chociaż czuję się dziwnie. Ale przecież mam się czuć dziwnie – jestem Świadkiem Jehowy – my nie jesteśmy z tego świata. Dlatego przełamuję się, wstaję i niepewnym krokiem pochodzę do Pani i mówię:
– Ja jestem Świadkiem Jehowy i nie będę mógł wziąć udziału w Mikołajkach.
– Ale jak to!? To przecież nic takiego. – twarz Pani nauczycielki przyjmuje wyraz smutnego zdziwienia. Ja to odbieram wtedy jako atak.
– No nie mogę i już. Religia mi nie pozwala. – mówię podirytowany. Nie chcę ciągnąć tej dyskusji, bo podskórnie czuję, że będę się ośmieszał.
– No dobrze coś wymyślimy – mówi Pani.
Ale nic dobrego nie da się wymyślić. Będę po prostu jak zawsze; z boku, inny. Zestresowany i pełen wewnętrznych sprzeczności. Udający, że wszystko ok, ale w głębi duszy smutny.
Później całe życie szukałem akceptacji. Zbór akceptował mnie jako fajtłapowatego słodkiego chłopaszka, czyli typowego Świadka Jehowy. Ale ja byłem i chciałem być czymś więcej. Znajomi ze szkoły niby akceptowali mnie jako jednego z nich. Normalnego chłopaka interesującego się muzyką, dziewczynami, który czasem się napije i zapali jointa nawet. Żadna z tych grup mi nie pasowała. Bo w żadnej nie mogłem być w 100% sobą. Dlatego, że to przede wszystkim ja miałem problem. To ja nie wiedziałem kim jestem. Chciałem być cool człowiekiem z osiągnięciami, który imponuje kobietom, ale jednocześnie pragnąłem też podobać się Jehowie i zasłużyć swoją chrześcijańską postawę na Królestwo. Szarpanie się między jednym a drugim poczyniło spustoszenie w mojej duszy na długi czas.
„do pierwszego czasem wracam do drugiego nie…”
Teraz niby zaakceptowałem siebie i mam wielu ludzi wokół siebie, którzy akceptują mnie. Wiem dokąd zmierzam. Wiem kim chcę być. Ale mimo to wracam czasem do bycia tym dawnym smutnym, zakompleksionym małym chłopcem. Bezradnym wobec świata i ludzi. Permanentnie podirytowanym. Przekleństwo SJ czy norma bycia człowiekiem? Nie wiem.
Kiedy byłeś szczęśliwy? Będąc Świadkiem czy teraz? Odpowiadam, że zdecydowanie teraz. Jednak wyjście z niewoli mentalnej Świadków Jehowy pociąga za sobą nie tylko pozytywy. Wychowanie w danym środowisku pozostawia wieczny ślad na duszy. Napiszę kilka zdań od serca na temat postświadkowskiego stanu duszy. Duszy w kryzysie.
Kryzys odpowiedzi
Zaraz po odejściu poczułem jakbym się narodził na nowo. Świat objawił mi się w zupełnie innych barwach. Musiałem się go od nowa nauczyć. Co jest dobre a co złe. Co warto a co nie warto. To proces trudny i fascynujący. W życiu świadkojehowym wszystko było proste i jasne. Na każde pytanie zdecydowana odpowiedź. Ewentualnie: nie ma znaczenia. Wokół tych trzech osądów lawirowały wtedy moje odpowiedzi na ważkie pytania:
Kim chcesz być? Nie ma znaczenia.
Czy istnieje Bóg? Tak.
Jaki jest sens życia? Służyć Bogu.
W jaki sposób? Tak jak napisał w Biblli.
A teraz? Nic nie jest jasne. Wszystko jest w odcieniach szarości, niczego nie jestem pewien. Wymienione wcześniej pytania – stały się dla mnie pytaniami fundamentalnymi, na które nie ma jednej odpowiedzi. Można tylko się domyślać, zgadywać. Kłamstwo jest zagmatwane – powtarzał mój tato — prawda jest prosta. Niestety wychodzi, że to nie jest aż tak proste. Wzięcie odpowiedzialności za własne życie boli. Myślenie boli. Podejmowanie decyzji boli. Ale to ból czasem przyjemny. Ból głupoty, zniewolenia, mentalnego wyczerpania był inny, ale bolał o wiele intensywniej. Więc trzeba zaprzyjaźnić się z bólem. Wmówić sobie, że go nie ma. To naprawdę działa.
Kryzys Tożsamości
Cena porzucenia Boga i wiary jest bardzo wysoka. To nie tylko utrata sensu życia, pogodzenie się z realnością i nieuchronnością śmierci, utrata rodziny i przyjaciół – to jest również utrata własnej wartości. Czynnika, który nadawał moc „ego”, który sprawiał, że czuliśmy się ważni i godni miłości. Wartości musiałem przewartościować. Źródła mocy poszukać w sobie.
Ale w tej autoanalizie jedno jest ciągłą zagadką: nie mogę być pewny, co w moim umyśle jest naleciałością z długich 20 lat bycia Świadkiem Jehowy, a co jest prawdziwym „mną”. To głupie pytanie. Ale tak praktycznie to nie wiem, jak wyglądałoby moje życie, gdybym planował je tak jak normalny człowiek. Nie dane mi było zastanowić się, kim chcę być, gdy należało się nad tym zastanawiać. Zawód, hobby, kariera – to były wtedy tylko nic nieznaczące dodatki. I ja się temu podporządkowałem. A teraz na pewne rzeczy jest już za późno. A decyzje trzeba podejmować. Na czuja. I na szybko. Bo nie ma czasu. Tyle już go zmarnowałeś. Więc teraz to życie i żyj chłopie. Żyj aż ci wyjdzie uszami!!
Ale jak?
Źrodło: Michaela Ivanova, Identity.
Kryzys zaufania
Ze wstydem spoglądam na dawny, dziwny czas, gdy z zapałem biegałem ze Strażnicami i z błogim poczuciem wypełnionej misji wracałem do domu po służbie głoszenia dobrej nowiny. Uwierzyłem w to. Dałbym się za to pokroić. Pamiętam zażarte dyskusje z przeciwnikami. Pamiętam, gdy przepraszałem Jehowę za grzechy. Pamiętam, gdy pociłem się na Komitecie Sądowniczym. Pamiętam.
Wstyd za dawną głupotę nie pozwala zapomnieć. Dlatego jestem teraz ostrożny. Nie wierzę nikomu na słowo. Pomyślę dwa razy, zanim komuś zaufam. To spadek po jedynej prawdziwej religii. Brak zaufania. Brak zaufania przede wszystkim do samego siebie. Przecież raz już dałem się tak haniebnie nabrać. Wkręciłem się w ideologię tak głupią, że dzisiaj trudno w to uwierzyć. Myślałem, że Noe to był na serio, i że ludzie są na ziemi 6000 lat, że bracia z ostatka dostają sygnał od Boga.
A teraz nie wierzę w nic.
Raz dać się złapać było głupio. Ale drugi raz to już byłaby jebana katastrofa.
Stan exa – to jest stan, w którym utraciło się wiarę w człowieka:
Po raz pierwszy, gdy byliśmy Świadkami Jehowy i wmówiono nam, że człowiek to marna, grzeszna i nic nie warta kreatura od urodzenia naznaczona grzechem. Że człowiek bez Boga jest niczym. Wszystko, co dobre zawdzięczamy Bogu, a to co, złe – sobie i Szatanowi.
Drugi raz wiarę w człowieka utraciło się po mentalnym odejściu z organizacji – wcześniej nie ufaliśmy tylko innym ludziom, teraz przestaliśmy ufać nawet sobie. Skoro można ludzi tak łatwo oszukiwać – to czy w ogóle jest sens dociekania prawdy?
Nie umartwiajcie się,
Dzieciństwo to okres, gdy ciągle czegoś się bałem. Niekończące się wyrzuty sumienia. Czy robię wystarczająco dużo by podobać się Bogu? Czy Bóg wybaczy mi uczestnictwo w urodzinach kolegi? Czy Bóg nie ukarze mnie za masturbację? Kurwa mać, ile ja czasu spędziłem na martwieniu się!! Na wyrzutach sumienia o coś, co jak się teraz okazuje, jest normalne i bez znaczenia. Wtedy zrobiono mi wodę z mózgu. Kto dał tym wszystkim nadętym ignorantom z Brooklynu prawo do wywoływania wyrzutów sumienia w głowach tysięcy dzieci?
Teraz też się martwię. Nie wiem, czy to spadek po Świadkach, czy też przekleństwo człowieka współczesnego. Martwię się, czy odpowiednio wykorzystuję swoje życie. Martwię się, czy nie mógłbym osiągnąć więcej. Ciągle podświadomie aspiruję do jakiejś doskonałości, mimo że dobrze zdaję sobie sprawę, że takie ideały to spadek po dawnym wykrzywionym myśleniu.
Dlaczego o tym piszę?
Bo mnie to wkurwia.. Po drugie to może ktoś to przeczyta i wyciągnie wnioski dla siebie. A dlaczego mnie to wkurwia? Bo dopiero będąc dorosłym człowiekiem, zrozumiałem, że zrobiono mi krzywdę. Że ograniczono możliwości wyboru tego, kim chcę być. Że zdławiono moje młodzieńcze ambicje – ukierunkowując je na czynności bezużyteczne i kompletnie nieprzydatne. Skazując mnie na towarzystwo pozbawione horyzontów, głupie i bez wyobraźni. I ja też się taki stałem. Dopiero na studiach otrząsnąłem się z tego ciężaru. Rozpaczliwie próbując nadrobić stracony czas. Ale ta kula u nogi ciągle tam była i jest dalej.
Tak wiem. Każdy ma jakąś kulę i trzeba się nauczyć z nią chodzić. I choć ja nie mogę powiedzieć, żebym biegł szybko jak wiatr przez życie – to wyraźnie widzę, że poruszam się do przodu. A niektórzy siedzą z tą kulą na głowie i nie są w stanie ruszyć się na krok. A trzeba się ruszać. Nie można stać w miejscu.
Pustka
Ta pustka we mnie. Czy to efekt tego, że sekta obrzydziła mi życie i rozbuchała do niemożliwości moje oczekiwania wobec niego? Czy też nasz ludzki model jest po prostu zjebany fabrycznie?
To niewyrażalne w języku poczucie pustki. Pusta, bezosobowa samotność. Dźwięk myśli w głowie, które szepczą to, co im się nakaże mówić. A nie da się nimi nic sensownego powiedzieć. Więc zagadujesz samego siebie frazesami..
Bo to jest coś więcej niż pustka, to jest codzienność, to jest niezrozumienie samego siebie, i niezrozumienie świata wokół. To jest niezrozumienie i strach przed ich zrozumieniem.
Egzystencjalne mdłości.
I ten szepczący z tyłu głowy jebany rozsądek; „Nie narzekaj, przecież nie jest tak źle” „Ponarzekasz i Ci przejdzie”. I przechodzi. Albo zmuszasz się do tego, żeby przeszło. Jest źle, nie jest źle. Nie wiadomo. Praca, myślenie, gadanie, jedzenie. Pustka. Ciągłe balansowanie.
A jak dasz się ponieść i wydaje Ci się, że jest dobrze, to zaraz okazuje się, że jest źle. A jak wydaje Ci się, że jest źle, to często okazuje się, że nie jest aż tak źle. I tak w kółko. Aż w końcu kiedyś w momencie ostatecznym nic się nie okaże. I wraz z tymi rozterkami, mówiące Twoim głosem myśli, zgasną po wsze czasy. Amen.
Źródło: Natty Coleman „Art Print”.
Ale jeszcze trochę..
Fantazyjno-bajkowy światek wykreowany przez Świadków Jehowy, nie różni się wiele od bajki kreowanej przez mistrzów współczesnej reklamy. Przez korporacje, producentów proszków do prania i pasty do zębów. Przez tą kreację świata idealnego ciągle musimy żyć w dwóch rzeczywistościach. Nauczyli nas ciągle aspirować do czegoś lepszego, gdzie jest piękny uśmiech, młode jędrne ciała, zadowolona rodzinka przy śniadaniu i błyszczący samochód na podjeździe.
Ale codziennie istniejemy w innym światku. Świecie nudy, brzydoty, powierzchowności i ciągłego niezaspokojenia. Jak można egzystować w ciągłej niemożności połączenia aspiracji z rzeczywistością? Cokolwiek zrobisz, jest pustką.